nas, gdzie tyle pustyń jeszcze i tyle dziczy, nic podobnego znaleść niepodobna. Zaledwie Ratno ubogie i liche znikło ci z oczu, gdy już piaski żółte, poplamione sosninką ciemną, poprzecinane brodkami i błotkami, roztwarły ramiona na twe przyjęcie.
Posępne oblicze téj krainy nabawia cię rozpaczą, strachem, nudą; nie myśl jednak pośpieszyć zamknąwszy oczy, i nie naglij ani woźnicy, który ziewa jak ty, ani koni, którym ta droga srożéj dopieka od ciebie. Piasek zatrzymuje cię za koła, daléj grzązkie kałuże, daléj jeszcze gorsze groble usłane dla wygody dylami, po których skacze i rzuca nieznośnie powóz; daléj piasek jeszcze, potém korzenie drzew, potém groble znowu, brody znowu. Te cztéry mile staną i wydadzą się dziesięcią. Mamy czas przypatrzyć się pustyni, którą żadna wieś, żadna budowa, żadna żywa dusza, żadne źwierzę nawet nie urozmaica. Zdaje się, że wszystko tu wymarło, nawet ptacy i drobne owady. Szorstkie tylko wiszary szelescą w niezmiernych błotach; woda leniwie sączy się po rowach, szumią sosny drzémiące, ziewają żółte piaski.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Druskieniki.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.