— I nic złego właściwie, rzekł, — i coś najgorszego!
Otton śmiał się wdziewając szlafrok. — No, mów, mój dobry panie Soterze.
— Spełniłem obowiązek — rzekł adwokat. Musiałem się o tego Marwicza dowiedzieć co za człek jest!
— O! i cóżeś się dopytał? podchwycił Otton.
— Furfant in summo gradu! rzekł spokojnie Rekszewski.
Otton śmiał się.
— Ale tak! Przybył tu, ożeniwszy się z jakąś téż furfantką, z małym groszem, a wielkim sprytem. Dziś na niego płaczą i narzekają tysiące może Judzi, a on jeździ karetą, mieszka jak pan, daje wieczory, przyjaźni się z senatorami — i kpi z całego świata!
— Kochany panie Soterze, odparł wesoło Otton, jestem zamłodym ażebym drugich miał uczyć jak trzymać o ludziach; ale pozwolisz mi przypomnieć sobie że niezdary, co sobie rady dać nie umieją, na tych którym szczęście służy, zawsze niestworzone rzeczy wymyślają. Marwicz miał spryt, miał odwagę, talent, powiodło mu się — co za dziw że na niego kamieniami rzucają?
— Wistocie, rzekł poważnie Soter — to co pan mówisz jest bardzo uzasadnione, ani słowa; jednakże — jednakże...... fakty są — fakty które wskazują, że do tego szczęścia p. Marwicz nie szedł
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/166
Ta strona została skorygowana.