Czasu wakacyj jeździł profesor do Żulina do starej matki i siostry Jadwigi, która dotąd zamąż nie była poszła. Woził tu z sobą zwykle tłomok książek, ale mało się niemi zajmował; żył z naturą trochę, z rodziną wiele. Matce czytywał i opowiadał, siostrę zabawiał, a w niedostatku innego zatrudnienia, chłopca kredensowego sylabizować uczył.
Matka pytała go się nieraz, czy świetniejszego losu Rajmundowi nie zazdrości — naówczas Kwiryn ręce podnosił do góry, strzepywał niemi i wołał.
— Niech mnie Bóg od takiego szczęścia broni!! Wierz mi matuniu, że szczęśliwszego nade mnie człowieka niema na świecie. Zajmuję się tém co kocham namiętnie — nauką, nie zbywa mi na życia potrzebach; jestem dosyć swobodny, żadne sztuczne obowiązki towarzyskie mnie nie krępują — na Boga! czegóż człowiek więcej pragnąć może!!
— Mój drogi, powtarzała matka, jakby się zmówiła z panią Zyndramowiczową — jużci należy ci się szczęście domowe, żona i dzieci, rodzina..
— Nie wiem czy ja do tego jestem stworzony, kochana matko — odzywał się Kwiryn. Wszakże w ulu są takie jak ja trutnie, czy jak się tam one zowią, co rodzin nie mają, a stworzone są drugim do posługi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/225
Ta strona została skorygowana.