— Panie profesorze! panie profesorze, jakiś pan do pana profesora...
— Idź-że ty do książki! proszę cię — odparł Kwiryn składając Tacyta...
Domawiał tych wyrazów, gdy na progu ukazał się bladej twarzy mężczyzna bardzo starannie ubrany, którego na pierwszy rzut oka profesor nie poznał.
Dopiero gdy usłyszał go odzywającego się:
— Kwiryn!
Rzucił się ku niemi z okrzykiem.
— Tyś tu, Rajmundzie! Ty! tu!
Przybywający rozglądał się po ubogiém mieszkaniu, i choć witał brata z pozorną czułością, pozostał zimnym.
Kwiryn miał łzy na oczach.
— A! jakiż ty jesteś poczciwy! dobry — że nie zapomniałeś o mnie! Powtarzał ciągle...
W istocie zaś przez te wszystkie lata Rajmund ani mu dał znać o sobie, ani się odezwał nawet.
— Jak ja tu ciebie przyjmę! Kochany — dodał wyciągając najwygodniejsze krzesło...
Rajmund zamruczał.
— Nie kłopocz się tém — proszę!
Siadł — i jakby nie wiedział od czego zacząć — co mówić, milczał czas jakiś.
— Byłeś pewnie w Żulinie? zapytał profesor.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/227
Ta strona została skorygowana.