— Nie — nie mogłem! westchnął Rajmund. Przyjechała do ciebie, potrzebuję z tobą mówić na osobności...
Kwiryn wstał co żywo z krzesła.
— Wiesz co — zawołał, składa się to bardzo szczęśliwie; dziś po obiedzie lekcyj niema, jutro mamy święto, uczniów zdam korepetytorowi, moglibyśmy pójść się przejść po ślicznym ogrodzie Tyszkiewiczowskim...
— Dobrze, rzekł Rajmund powstając także — widzę że u ciebie ani ja ani konie moje miejsca nie znajdą. Odprawię je do gospody, sami pójdziemy do ogrodu.
Już z mowy brata Kwiryn mógł poznać, iż mu coś dolegało, że na duszy coś miał z czego się wyspowiadać potrzebował. Trwożyło téż samo po tylu latach nagłe przybycie, które bez ważnych powodów nie mogło przyjść tak dla fantazyi. Smutek rozlany na twarzy Rajmunda, niecierpliwość jakaś, wzruszyły tak Kwiryna, że co najprędzej pobiegłszy zadysponować wieczerzę i zapewnić się o dozór studentów, powrócił do brata, przywdział mundur, schwycił swój kij i czapkę, stając gotowym do przechadzki.
Wyszli natychmiast pobrawszy się pod ręce i pomijając gimnazyum, posunęli się groblą ku staremu ogrodowi.
Tu, pomimo rekracyi, byli sami, bo godzina przechadzek jeszcze nie była nadeszła — ogród
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/228
Ta strona została skorygowana.