Kwiryn, choć wcale nie był usposobiony do wesołości, rozśmiał się dziwnie — smutno jakoś.
— Ja? profesor? mający uczniów powierzonych mi na stancyi, mający obowiązki urzędnika! ja, co na dwa dni się ztąd odalić nie mogę — miałbym, rzuciwszy istotne zobowiązania, lecieć niewiedząc czy dogonię, czy co zrobię! Rajmundzie kochany, twoje nieszczęście uczyniło cię — mniej bacznym na następstwa! Kochani cię, gotów jestem uczynić co jest w mojej mocy, ale to czego wymagasz przechodzi możność i czyniłoby ze mnie ofiarę nadaremną. Ciebie nieocaliwszy, zgubiłbym siebie!
— Przepraszam, przerwał Rajmund, dobywając papierów z bocznej kieszeni surduta — myślałem o wszystkiém; gubić cię ani chcę, anibym mógł znieść przypuszczenia takiej ofiary. Dla tego wyrobiłem w Wilnie urlop i pasport do Włoch...
Kwiryn zaniemiał...
Był swém położeniem szczęśliwy, nigdy w życiu zmiany jego nie pragnął — człowiekiem był przecież, miał marzenia. Wiedząc że się one nigdy nie mogą ziścić, bawił się niemi po dziecinnemu, jak się bawi snem złotym i chce przedłużyć senność aby go nie stracić, chociaż czuje się, że to złudzenie i mara jest próżna. Jednem z tych śmiesznych marzeń profesora były klasyczne Włochy, ojczyzna wielkich pisarzy, ziemia dziejów wielkich — nigdy się jej widzieć nie spodziewał. Tu nagle, przychodziła nietylko możność
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/233
Ta strona została skorygowana.