odradza się na jakieś oka mgnienie i przesuwa jak marzenie i widziadło, wnet ustępując Wenecyi ruinie, dogorywającej wśród prozy powszedniej, po poetycznych swych bachanaliach — przeszłości...
W salonie drugiego piętra hotelu San Marco, wychodzącym oknami na plac-salon, z widokiem na dziwną bizancką świątynię strojną i ubarwioną — jednego ranka widać było kobietę młodą, piękną, z twarzyczką ożywioną, niemal rozgorączkowaną, rozciekawioną, ale razem zniecierpliwioną i podrażnioną. Spoglądała ona niekiedy na plac, ale częściej na drzwi saloniku. Na stole było świeżo ustawione śniadanie na dwie osoby, po angielsku podane, bo tu cudzoziemcy wszyscy do smaku i nawyknień większości, więc anglików, mniej więcej stosować się muszą.
Po upływie minut kilku, pani siedząca w oknie, zbytecznie strojna jak na rano, nadto ubrana jaskrawo, zatupała niecierpliwie nóżkami, chwyciła za sznur od dzwonka i targnęła nim silnie. Zjawił się służący.
— Mówiłam, prosić mojego brata!
— Ubiera się — natychmiast będzie, odparł uśmiechający się sługa, który tytułowi brata widać nie wierzył. W tém z tyłu za nim, ukazał się w stroju rannym, letnim pan Otton, z chustką batystową w ręku.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/243
Ta strona została skorygowana.