Staruszka rozpytywała Kwiryna, opowiadała o swém gospodarstwie, mówiła o znajomych i sąsiadach, lecz w całym ciągu rozmowy ani słówka o Rajmundzie nie powiedziała.
Jadzia także unikała wspomnienia o nim, a przestrzeżony Kwiryn milczał, przewidując już, iż coś niemiłego znowu stać się z nim musiało.
Gdy się domownicy rozeszli, a Jadzia poszła po swém gospodarstwie, w którém matkę wyręczać musiała, stara Marwiczowa widząc się sam na sam z synem, podniosła ku niemu blade swe oczy i potrząsając głową, odezwała się.
— Rajmund znowu po swojemu poczyna.
— Nie śmiałem pytać o niego — odezwał się profesor. Widzę że nawet na wilią nie przybył.
— A co jemu tam z nami wieczerza i opłatek, smutno a płaczliwie mówiła matka. To człowiek co się nie poprawi nigdy, a mnie, pókim żywa, pociechy nie sprawi.
Staruszce zwolna łzy się z oczu sączyć zaczęły.
— Gdy od ciebie tu przyjechał, po tej swojej petersburskiej katastrofie — ciągnęła cicho dalej pani Marwiczowa — przez dni kilka musiałam słuchać kondolencyj jego nad sobą, narzekań i przekleństw.
Pocieszałam jak mogłam. Niespokojny kręcił się, chcąc coś poczynać, a nie wiedząc co... Jam też radzić nie umiała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/296
Ta strona została skorygowana.