dzie i choć jedno pismo filologiczne. W tém znajdował szczęście całe...
Przez parę miesięcy Kwiryn urządzał się w domu, ustawiał książki, i nieśmiałe czynił wycieczki w pola, kłaniając się spotykanym wieśniakom, i zamierzając jak będzie można najprędzej szkółkę założyć.
— Nim tam do tego przyjdzie, odezwała się raz wieczorem siostra do niego, ja powiém o czemś, co było zawsze wolą matki...
Tyś się powinien ożenić!
— Daj ty mnie pokój! ofuknął profesor z oburzeniem wielkiém, ja już nie jestem w wieku do ożenienia. Czuję się starym. Któraby tam mnie chciała na naszym Żulinku... Nie! nie! Dobrze nam będzie jak jest. Gdyby się tobie trafił kto — no, nie mówię. Zmieścilibyśmy się wszyscy, bo ja miejsca wiele, nawet z książkami nie potrzebuję, a mnieby przy was było weselej.
Zarumieniła się Jadzia, i nie mówiono już o tém więcej.
Życie płynęło im cicho i błogo, a profesor zaczynał znajdywać, że gospodarstwo całego czasu nie pochłania. Studyował gorliwie Pliniusza, w którego erudycyi encyklopedycznej roskoszował się i podziwiał ją...