Rozmowa pierwsza przekonała Kwiryna, że wyśmienicieby się był mógł obejść bez podróży i sprawę załatwić przez posły. Domyślał się w tém nawet intrygi żony, która chciała go koniecznie zmusić do rozerwania się i odświeżenia wrażeniami nowemi. W ciągu gawędy, Soter począł mówić o panu Rajmundzie.
— Juściż nie może to być, abyś asindziej nie odwiedził chociażby brata. Prawda że to dziś jest figura, wielki pan, ale związki krwi nie zrywają się nigdy.
— Ja tam o tém nie myślałem, żeby mu się narzucać — odparł Kwiryn. Widziećbym go rad zapewne, alebym sobie nie życzył, aby mnie posądził, iż mogę czego żądać od niego, albo się chce stosunkami z nim przechwalać.
— Choćby dla ciekawości powinieneś asindziej zajrzeć do niego, dodał Soter.
Kwiryn zamilkł, wspomnienie to o bracie jednak utkwiło w nim. Wyszedłszy od adwokata, powiedział sobie, że go tam przecież nie zjedzą, gdy pójdzie.
— A nie przyjmą mnie! Bóg z nim.
Drugiego dnia począł myśleć seryo o odwiedzeniu brata. Jako niedoświadczony i niepewien zwyczajów wielkiego świata, do którego Rajmund należał, postanowił ustroć się we frak z rana, wziąść chustkę białą na szyję i — nie chybiając panu Radcy, pójść mu się pokłonić.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/339
Ta strona została skorygowana.