Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/354

Ta strona została skorygowana.


Widzieliśmy niegdyś panią Szambelanową za życia pierwszego jej męża. Naówczas miała ona resztki piękności jeszcze; kilkanaście lat, mimo największych wysiłków sztuki, a może wskutek ich właśnie, uczyniły ją zgrzybiałą.
Twarz od kosmetyków prawie poraniona, zaogniona zawsze, najniewinniejszą mączkę ledwie znosiła; marszczek wygładzić nie mogło nic, oczy wpadły, a przepyszne zęby amerykańskiego dentysty, nie dodały wdzięku zwiędłym ustom. Byłato straszna ruina, obawiająca się światła dziennego, ratująca lokami, wstążkami, stroikami jak najwięcej osłaniającemi twarz poczwarnie brzydką, mchem i włosem bujnym porosłą. Sznurówki i suknie kunsztowne jako tako trzymać się jej dozwalały; miała jeszcze ruchy żywe i zręczne, choć ją to kosztowało. Zupeł na strata wdzięków wpłynęła na charakter, już dawniej dosyć dziwaczny. Burzyła się ciągle, stała się podejrzliwą bez miary, gniewną, nieznośną.