przybył choć ze słowem pociechy — tajono przede mną...
Radca stał chłodny jakiś, rzucając szklistym wzrokiem dokoła — mruczał coś niewyraźnie.
— Tak — nieszczęście! mówił, prawdziwe nieszczęście! komu się już nie wiedzie, na gładkiej drodze...
Głos mu się urywał, wyrazów nie kończył.
— Stara umarła, prawie nagle, ale przecież doktorowie byli. Jadła raka morskiego, który był zepsuty. Piła tego dnia mleko... potém limonadę, struła się. Pówiedzieli żem ja ją struł! łajdaki. Sprowadziłem rejenta do testamentu, podpisała go... Powiedzieli że ja sfałszowałem podpis! Ludzie domowi, wrogi! pogadali przy śledztwie na mnie — niegodziwości!
Tak — dodał z wybuchem namiętnym — oto masz przez co ja przechodzę — ale ja tych gałganów nauczę! Siedzą już fałszywe świadki w kozie, a procesu się nie boję! Wygram! Grosza nie dam tym zbójom, co mi mój, przeze mnie zarobiony majątek chcą wydrzeć! Złamanego nie wezmą szeląga — ja im pokażę! ja ich nauczę!
Uspokoił się nieco p. Rajmund, chwycił szklankę z wodą, napił się i począł znowu.
— Nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Ja na prawie zęby zjadłem — pójdą z torbami! nie dam nic. Zrobili mnie zbójcą, fałszerzem, tego nie daruję.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/382
Ta strona została skorygowana.