Z zaręczeniami, iż do śmierci modlić się za niego będzie jak za dobroczyńcę, odeszła płacząc stara panna.
Profesor tegoż dnia, wybrawszy chwilę, gdy brata spokojniejszym widział, zagadnął go o Grzybską, nie tając że do niego przychodziła.
— To gadzina jest! krzyknął Rajmund usłyszawszy o niej — nie gadaj, nie tłómacz... Teraz się wszystkiego zapiera, a ona pierwsza skomponowała, żem ja podejrzane jakieś dawał proszki po których się gorzej zrobiło. Henryk jest łotr jawny, a to żmija, która zobaczywszy że szkalując nic nie dokaże, teraz chce być niewinną i wszystko składa na drugich!
Rajmund mówiąc to, porwał się z siedzenia, począł chodzić, zżymając się — sapać, kląć i dłużej o tém Kwirynowi mówić nie dał.
Gdy ta pierwsza burza przeszła, profesor łagodnie przedstawił mu, iż lepiej było sługi nieboszczki zaspokoić, aby o pożyciu dawném złośliwie nie roznosiły wieści...
— Niech gadają co chcą! — odparł Rajmund, już mi to wszystko jedno.
Nic nie wskórawszy u niego dla Grzybskiej, czekał profesor jeszcze ażeby jakiegoś końca dosiedzieć, chociaż pilno mu było do domu. Coraz mniej widział się tu potrzebnym, lecz chciał powrócić spokojnym o los brata.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/391
Ta strona została skorygowana.