Ostatnie wiadomości jednak zaprzeczały rozpuszczonym plotkom, jakoby miał się żenić — o żadném staraniu nowém nie było słychać. Utrzymywano tylko, że majątek rósł ogromnie...
Kwiryn właśnie dlatego iż głoszono go magnatem, nie zgłaszał się do niego; nie chciał pisać, aby go nie posądził że może żądać czegoś i jakichś łask wyglądać. Byłby poleciał doń natychmiast wiedząc go nieszczęśliwym, bo kochał go i tęsknił do tego jedynego, krwią z nim związanego człowieka; — różnica położeń nie dopuszczała mu się zbliżyć. Czekał ciągle jakiejś odezwy, słowa, wezwania, a te nie przychodziły.
Lata upływały, panowało milczenie, od któregoby każde inne serce wystygło; profesor umiał kochać miłością niczém niepodsycaną.
— Ale żeby téż parę puścił! mówił czasami.
— Widać że nas nie chce, więc i my nie mamy co myśleć o nim. Z panem Bogiem... odpowiadała żona.
Po upływie lat już kilku, Kwiryn w końcu musiał sobie powiedzieć, że nadzieja zbliżenia się do brata była próżną.
Z tém większém zdziwieniem odebrał raz z poczty, oprócz zwykłych listów które poznawał po kopertach, niezwyczajną jednę, nieznanym charakterem adresowaną, ogromną herbowną pieczęcią zalepioną, którą otworzywszy, znalazł w niej list
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/399
Ta strona została skorygowana.