Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

bieta ma taką władzę nademną, że czasem gotów jestem wyrzec się posłannictwa i sądzę się starym professorem... Czarownica! Szczęściem... że gdy pozostanę sam zaraz się opamiętam.
— Dziadku... przerwała Hanna... Trzy tygodnie upływa jak błądzisz tak bez celu.
Beniowski uśmiechnął się z politowaniem.
— Wróćże choć spocząć do domu...
— Tak! tak! a ty mnie zamkniesz i przykujesz...
— Czyż byłeś kiedy zamkniętym?...
— Zamykasz mnie na progu kładąc łzy swoje! zawołał professor, tego ja nie chcę... wolności potrzebuję...
— Ale choć spocznij! błagała Hanna, widać na twarzy twojej znużenie, w oczach gorączkę... daj mi słowo że ze mną jutro do Kalisza powrócisz...
— Dobrze! dobrze! odparł z niechęcią Beniowski... Każesz... pojadę... ale Liviusza tłumaczyć nigdy! To fragment! Przy tem w Kaliszu nikt mnie nie uznaje... choć incognito lubię aby Karol II obudzał pewne uszanowanie... lada professorzyna ma się za równego ze mną. Raz się z tego wyłamać potrzeba... Wszyscy wchodzą bez meldowania się.
— Ja będę meldować... szepnęła Hanna...