Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

znał bliżej, poszanowałbyś szlachetne marzenia tej chorej duszy...
— A pani, zawołał Władek, nie sądźże mnie takim trzpiotem ażebym śmiał urągać wielkiej boleści... Któż z nas pewien jest że go tak życie nie zwichnie... A któżby znowu uwielbieniem nie był przejęty dla jej poświęcenia...
— Nie mów mi pan słodyczy, jam do nich nie przywykła — odpowiedziała Hanna z cicha... spełniam obowiązek... nie zawsze podołać mu mogę... Masz pan najlepszy dowód w dzisiejszej przygodzie... godziłoż się żebym mu tak wymknąć się dała? Ale często wychodzi na miasto lub w okolicę i powraca prędko, a czasem gdy ja w pogoń za nim się udam... już znikł mi bez śladu...
— Pojmuję niepokój pani — rzekł Władek.
— Domyślasz się go dobry panie, ale trudno pojąć jak się on czuje... Myśleć o starcu biednym... wystawionym na tyle niebezpieczeństw, bezbronnym, wyśmiewanym... prześladowanym często... to okropnie. Sen z powiek ucieka, łzy płyną, a siły nie starczą.
Mała pensyjka jego niedostateczną jest by nas wyżywić i jego fantazyom dogodzić, ja muszę kilka godzin przepędzić dla lekcyi w mieście... Siedzę jak