Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

nem obchodził się przy ludziach dość bez ceremonii, a we cztery oczy mówiono nawet ostro. Co Kerner chciał i o co poprosił otrzymał, w wielu rzeczach dysponował nie pytając. Nie cierpieli go wszyscy we dworze, a szczególniej Justyna, ale jej się też nigdy na oczy nie pokazywał.
W chwilę potem od kufla piwa widać oderwany, rumiany, sążnistych pleców olbrzym wtoczył się do sypialnego pokoju Szymbora. Był to mężczyzna stworzony na żołnierza nie służalca, rozrosły, silny, twarzy bardzo przystojnej i nieco dumnej, ale nowem życiem ociężały i zleniwiony. Na twarzy jego malowało się w tej chwili więcej podraźnienie niż służbistość.
— Mój kochany Kernerze, rzekł Apollinary — przepraszam cię że musiałem tak późno prosić... ale mam interes.
— Nic nie szkodzi... mruknął niechętnie olbrzym...
— Nie pamiętasz ty... co się stało z tą strzelbą... dwururką, kniejową którą ci... przypomnij sobie, darowałem...
— Którąż? spytał Kerner wahając się z nogi na nogę.