patrzeć na te kołki i chude płonki w suchotach... Jak tylko kochany Dziadunio nogi zadrze...
— A! proszęż cię! zaprotestowała żona...
— Mais il n’est donc pas le grand père eternel, odparł Szymbor; przecież według praw natury kiedyś to nastąpić powinno... naówczas urządzę się koniecznie tak ażebym ja wziął Rajwolę... Mam tam stuletnie lipy, drzewa przepyszne... klony, kasztany... zobaczysz jaki z tego park zrobię.
Justyna spojrzała nań z politowaniem.
— Takich planów na przeżycie — rzekła powoli — robić się nie godzi, najczęściej one zawodzą... Dziad ma prawo i rozporządzi pewnie swoją własnością... a my na łaskę jego której nie mamy wcale rachować nie możemy.
— Tak... ale na los i szczęście rachować byśmy mogli... gdybyśmy rozum mieć chcieli...
Żona spojrzała nań oczyma przęlękłemi, ruszył ramionami. Po chwili wstał z kanapki i odciągając ją na bok... począł rozmowę tajemną...
Na pierwsze jej wyrazy twarz Justyny oburzeniem i zgrozą pobladła... potem łzy puściły się jej z oczu. Szymbor nalegał, śmiał się, ruszał ramionami i szatańskiemi rzucał na nię oczyma. Stała milcząca, zbolała, westchnęła na ostatek i porwawszy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.