uśmiechał się z pośrodka kosza kwiatów i zieleni... których wszędzie było pełno.
Halina żyła kwiatami, miała też najpiękniejsze, najrzadsze a ogrodki jej wyglądały prawie na botaniczny...
Chociaż już było około jedenastej zastali wszystkich mieszkańców Zarębia, matkę, syna i towarzysza jego Antosia — jeszcze za stolikiem od śniadania. Śniadanie wprawdzie od dawna było skończone i zapomniane, ale oba młodzi panowie puścili się w opowiadania swych przygód... matka potem chciała synowi zdać sprawę ze swojego gospodarstwa... i tak o godzinach zapomniano. Gdy powóz zaturkotał w ganku... wszyscy się zerwali jakby postraszeni zobaczywszy na zegarze niespodzianą godzinę.
Władek wybiegł zastępując gospodarza i spotkawszy ciotkę w sieniach, cały zarumieniony wprowadził ją do saloniku... Halina w progu uścisnęła ją.
Matka Władysława była już niemłodą, ale jeszcze poważnie piękną przy siwiejących włosach, spokojnego oblicza, łagodnego wejrzenia... smętnego uśmiechu... Postarzała widocznie nie zużywszy zapasów młodości, która w każdym jej ruchu odbijała się jeszcze...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.