Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

— A tak! gorączka! namiętny! ogień w nim gore... uważałem to i tego właśnie się lękam. Mityguj go, opamiętać się staraj... czuwaj nad nim, proszę cię.
— Zrobię co każe serce i powinność, rzekł Antek — czy się to zda na co? nie ręczę.
— Na miłość Bożą — jeźliby co złego było... jeźlibyś dostrzegł najmniejsze skrzywienie, cień niebezpieczeństwa... błagam cię — ostrzeż mnie...
Szambelan spojrzał w tej chwili na Antka, który się mocno zarumienił, chwycił go za rękę silnie.
— A! przepraszam cię! zawołał — nierozmyślniem tego zażądał. Czuję że nie możesz być denuncyantem przyjaciela — wiem! rozumiem, szanuję, pochwalam ten skrupuł. Spuszczam się na twoje sumienie — uczynisz co ci ono podyktuje...
I uścisnął Antka ze łzami... Nie powiedzieli słowa więcej, wyszli do Beniowskiego i Hanny. Mimowoli uległ władzy niewieściego uroku Siekierka i choć był powinien odjechać natychmiast, pozostał przykuty obok pięknej dziewicy, która znieopatrznością wiekowi właściwą, nieświadoma wrażeń jakie czyniła, rada była rozmowie...
Mówili o wszystkiem, o ogrodzie, o wsi, o życiu, o Bogu, o nieśmiertelności, o ludziach, o uczu-