— Po czasie!! nie potrzebuję pieniędzy od starego kutwy, odmówił mi ich stanowczo, dwa razy prosić nie zwykłem... Nie jest to ani zmiłowanie nad nami, ani lepsze uczucie, ale rachuba szczwanego lisa. — Rozumiem dobrze starego filuta... ofiara to obelżywa uczyniona po namyśle, ze strachu i wiem z jakiego powodu! Ma mnie za parszywą owcę i boi się bym mu jedynaka nie zaraził... Nie zje mnie w kaszy tak łatwo! Stary po niewczasie mądry... dobrze! Jedź waćpani do niego, jedź... bierz pieniądze na podróż ale — dla siebie. Ja nie jadę... posłuszny wnuczek będę na razowym chlebie oszczędności robił.
Rozśmiał się sucho zacierając ręce.
Dla pani Justyny ta podróż... a jeszcze bez męża... z marzeniami... swobodna, tak była ponętną niestety, że się uszczęśliwiona samą jej myślą zarumieniła... Dla przyzwoitości wszakże wypadało się nieco opierać; poczęła go namawiać z sobą... Szymbor rozśmiał się cynicznie.
— Droga pani moja! zawołał półgłosem, po co te krzyki — nie pierwszy rok żyjemy z sobą, znamy się dobrze... pocóż... te ceremonie, w które wiesz że nie uwierzę, boby to było nienaturalnem, ażebyś życzyła sobie za towarzysza nieznośnego
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.