prawowitego małżonka. Ręczę ci, że będziesz bardzo rada podróżować sama... Jedź! jedź! baw się, używaj, a mnie zostaw przy moich strategicznych planach... Ja na tym starym, który mnie nienawidzi, którego ja nie cierpię — pomścić się muszę... zagryzę go.
— Tego wszystkiego nie chcę wiedzieć, ani się domyślać — odpowiedziała Justyna. Bolesne czasem są twe żarty... gdybym do nich oddawna nie nawykła... Nie dyktuję panu jego postępowania, bo wiem, że chyba na przekór żądaniu byś zrobił, ale życzę pamiętać, że od Dziada nasza przyszłość zależy.
Szymbor zaświstał.
— Właśnie w imię tej przyszłości walczę... proszę mi to zostawić.
— Nie pojedziesz więc ze mną?
— Nie — przybędę później... może — to zależy... nie wiem...
Tak się rozstali. Szymbor tylko śmiejąc się znowu szepnął coś na ucho żonie, wywował rumieniec, gniew i oburzenie — i uciekł.
Justyna pojechała do Rajwoli, zastała tam już Halinę, Władka, Siekierkę, ale Beniowskich nie było, wnuczka odzyskanego starca zawiozła do domu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.