towarzystwem pozostała dłużej... Dziadek od rana czyhał na Władka... nareście pod pozorem pokazania mu jakiejś książki pochwycił go do swojego gabinetu na konferencyą.
Wiedzieli wszyscy, że gdy Dziadunio brał kogo do pokoju osobnego, albo mu podarek dał lub burę... a zawsze był to wypadek niemałej wagi, jak prywatna audyencya na królewskim dworze...
Zamknąwszy drzwi stary go naprzód uścisnął serdecznie... — Słuchajno Władku, rzekł... pogadajmy my z sobą trochę na cztery oczy, od przyjazdu cię złapać nie mogłem... a potrzebuję cię wyspowiadać...
— Stoję przygotowany choćby do najściślejszej spowiedzi...
— Lubisz naukę?
Władek się uśmiechnął.
— Bez namysłu a szczerze... dodał Dziad...
— Lubię — odparł młody chłopak — ale namiętnie jej nie kocham...
— Taki jak wszyscy wy dzisiejszego wieku urodzeni pod tym jakimś wpływem gwiazd, który usposobienie zmienił.
— Lubię ją jako potrzebną do życia.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.