Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

siłę fizyczną, ogromną, niewyczerpaną, która zdawała się na odżywienie ani snu ani pokarmu nie potrzebować. Nadzwyczaj wstrzemięźliwa w mowie, szczędziła słów, jak oszczędzała grosza — niekiedy wyrwało się jej z ust wyrażenie ostre, dobitne, krótkie — rozprawiać nielubiła. Nie potrzebujemy dodawać, iż metafizycznemi kwestyami wcala się nie zajmowała. Za to od rana do wieczora była czynną, a nigdy jej nikt nie widział z założonemi rękami. Gdy zajęcia brakło, omackiem chodziła z wełnianą pończochą.
Von Stamm był człowiekiem wielce wykształconym, otartym w świecie, oczytanym wielostronnie, umysłu wcale niepospolitego, powierzchowności miłej — i choć ta towarzyszka nie zdawała się dla niego stworzoną, szanował ją i umiał ocenić. Zastępowała mu rachmistrza, kontrolera, kasyera, nadzorcę, a niekiedy jeszcze kucharkę, szwaczkę i sługę. Gdy około fabryki lub gospodarstwa pokazała się w swej ciemnej sukni i czarnym kapelusiku, ze spuszczonemi na twarz skrzydłami — czeladź, urzędnicy, parobcy drżeli na widok jej, wiedząc że bacznego oka pani najmniejsze zaniedbanie się nie ujdzie, a kara nie minie nikogo. Kary były poznaczone na pieniądze.
Stamm był zimny, obrachowany, niewiele ce-