Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

widząc niebezpieczeństwa a chcąc uspokoić radzcę. W tem von Stamm mu go odebrał.
— Po co panowie macie się nudzić w oberży — rzekł, zostańcie jeszcze proszę... dla nas rzadki tu gość na wsi z którymby pomówić można. Iza prosi... przyniosą zaraz kawę... panowie nawet musicie być głodni.
Szymbor nie opierał się, ale na wspomnienie o kawie z głębi duszy westchnął. Pora była wieczerzy, wódki, wina, dobrego kawałka mięsa, a nie czerstwej bułeczki wiejskiej i kawy... musiano się przecie i tem zadowolnić. Z podziękowaniem goście przyzostali.
W krótce ukazała się znów piękna panna, z wesołą twarzą, uśmiechając i oznajmując ojcu że już wszystko ułożone... Potem wprost zwróciła się do Władka. Otworzyła drzwi do ogródka, i wyprowadziła go z sobą na ganek okryty powojami najnaturalniej w świecie.
Może by to Polce nie uszło. Iza nie widziała w tem nic zdrożnego, nic nawet nadzwyczajnego, ojciec nie miał też nic przeciw temu. Nowi znajomi jakby starzy przyjaciele, śmiejąc się i gwarząc zaczęli chodzić po ganku.
Piękna dziewica mimo ożywienia nie zapomniała