Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.

dyni która wyśmienicie mogła się była nie pokazywać, w czarnej wprawdzie sukni, nieco przybrana ale tak poczwarnie brzydka i pospolita, iż Władek na widok jej, przy prezentacyi o mało nie wykrzyknął — to nie może być!!
Nie mógł przypuścić aby to drzewo tak niepozorne owoc tak cudny wydało. — Pani radczyni wymówiwszy zaledwie parę słów niezrozumiałych zajęła się nalewaniem kawy i wpatrywaniem z nadzwyczajną ciekawością we Władka. Wzrok ten macierzyński zdradzał prawie to co córka o nim mówić musiała — ale jaki był własny sąd matki, rysy jej twarzy odgadnąć nie dozwalały.
Po kawie, Iza swojego gościa (gdyż widocznie go sobie przywłaszczyła) pociągnęła znowu w stronę fortepianu; wyszukała nowych nut których dotąd nie miała z kim spróbować, zapalono świece i grali znowu. Wśród tej gry à livre ouvert słowa, rozmowy krótkie, uwagi, wejrzenia zbliżały ich i poufaliły coraz bardziej. — Wstali w wielkiej przyjaźni, jakby się obojgu rozstawać nie chciało.
Ale noc nadchodziła, godzina była spóźniona, najmniejszej nadziei wieczerzy nie miał Szymbor a czuł że kawa mogła go o mdłość przyprawić, wziął za kapelusz, zaczęto się żegnać nareście.