Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

Iza podając rączkę Władysławowi spojrzała mu w oczy... i zdawało się biednemu chłopcu że mu w głąb strzeliła... ścisnęła jego dłoń szczerze, serdecznie, pytając otwarcie.
— Mieliżbyśmy się już nie widzieć wiecej?
— To nie może być — odpowiedział żywo Władysław — dziękuję pani za to pytanie, ono mnie ośmiela...
— Nie lękaj się pan być natrętnym... szepnęła z uśmiechem...
Spojrzeli na siebie jakby zaręczając się wzrokiem, radzca i radczyni widzieli to i gospodarz zbladł nieco.
Grzecznie ale chłodno ich pożegnał, odprowadzając ich do drzwi. Matka dosyć niezgrabnie powiedziała Władkowi — przyjedź pan do nas...
Gdy się drzwi zamknęły za nimi, Iza ze zwieszonemi rękami, ze spuszczoną na piersi głową, patrząc jeszcze za odchodzącymi, odezwała się do matki.
— Jest to pierwszy mężczyzna, który mnie niczem nie zraził...
Rodzice spojrzeli po sobie... poważnie i smutno.
W dziedzińcu Władek ściskał Szymbora daleko serdeczniej niż kiedykolwiek, wyrzucał sobie w duszy że mógł posądzać go kiedykolwiek.