Pod koniec 1862 roku, na granicy Królestwa od Wielkiego Księstwa Poznańskiego, niedaleko od miasta Kalisza, w starej majętności familijnej, którą niegdyś podział kraju rozpłatał na dwoje, czyniąc ją równie korzystną z pewnych względów jak z wielu innych niedogodną — mieszkał staruszek zwany powszechnie Dziaduniem w okolicy. Przeszłego wieku dziecię i wychowaniec, niegdyś za młodych lat szambelan króla polskiego, od dawna już wieśniak i gospodarz, mimo podeszłego wieku żywy, czynny, pełen energii, prześcigał niejednego młodzieniaszka wytrwałą pracą i siłą umysłu. Zwał się Jan Stanisław Zegrzda. Dwa te imiona dozwalały mu kilka razy do roku przyjmować powinszowania całej okolicy, w której miał tylu przyjaciół co znajomych. A że Dziadunio od towarzystwa nie stronił, z ludźmi żyć umiał i lubił, żadnego się Stanisława nie zapierał, i Jana nie odtrącał. Butelczyna starego węgrzyna wychodziła z piwnicy, kucharz nizał kur-