Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

się nią jednak zbytecznie, w Kaliszu u nich nie był dotąd i więcej jej nie widział.
— Cóż to u kata jest? o czembym ja nie wiedział? mruczał stary... Parę razy spotkał się Dziadek z Szymborem, spojrzeli na siebie kuso, a dobyć z niego nie było można nic.
— Nie jedziesz asindziej do wód? spytał stary, bo tam żona czeka.
— Nie, teraz jeszcze nie mogę, chyba później.
W istocie Szymbor zyskawszy łaski Władka, będąc jego powiernikiem, ciągnął go teraz jak chciał, zapraszał do siebie, poddawał mu rozmaite myśli i psuł po malutku a nieznacznie.
Już był zajęty tem prawie zapomniał owego interesu powierzonego Kernerowi względem strzelby kniejówki, gdy olbrzym wszedł raz wieczorem do jego pokoju sypialnego...
— No, a co tam mój Kernerze? zapytał go zawsze łaskaw nań pryncypał.
— Tak dalece nic — mruknął kwaśno faworyt — ale pan sobie życzył mieć tę dubeltówkę...
— A! a! cóż się z nią stało?
— Jeździłem właśnie do Kalisza do bixmachra...
— Znalazłeś ją?
Kerner ręką machnął.