Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Kerner ramionami ruszył.
— I pamiątek mi od pana nie brak, dodał — a kto daje, toć nie mówi że pożycza...
Szymbor nadto był w złym humorze by się wdawać w dłuższe rozprawy ze sługą którego znał zuchwałe usposobienie — kiwnął głową i dał mu znak że go nie potrzebuje.
Kerner jednak nie miał ochoty odejść, stał chwilę, był przywykły mieć zawsze słuszność, a przynajmniej znudzić pana tak że mu ją przyznał... nie rychło więc przekonawszy się że nic nie doczeka, mrucząc i ramionami ruszając odszedł.
Szymbor chmurny chodził długo dosyć po sypialni, myślał, stawał, zdał się coś ważyć, naostatek rozśmiał się, splunął i zapaliwszy cygaro, począł świstać swobodnie, jakby już cały ciężar z siebie zrzucił.
Żony nie było w domu, Szymbor w czasie jej niebytności zwykł był, korzystając z kawalerskiego intermezzo, spraszać sobie dobranych towarzyszów z sąsiedztwa na karty. — Była to teraz, obok jadła i napoju, najulubieńsza jego rozrywka... do pań i towarzystwa kobiecego ociężał, konie go nie bawiły.
Dla rozbicia zapewne reszty owych myśli smutnych, zajął się zaraz projektem małego polowańka,