Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

wychodzącego przeciwko sobie Szymbora który go grożąc mu przywitał.
— Kochanie, rzekł, mamy z sobą na pieńku, latasz jak kot zagorzały do Borkowiec a ja ciebie doprosić się nie mogę... No — nietłumacz się, ale popraw...
Dziś u mnie całe sąsiedztwo, idzie mi bardzo o to ażebyś przed ludźmi temi, którzy cię oczyma mierzyć będą, pokazał się jak należy.
Zdziwiony przestrogą, Władek spojrzał na wuja.
— Ja wiem, dodał Szymbor, że ty mentora nie potrzebujesz i znaleść się potrafisz... ale nadto jakoś bojaźliwie, nieśmiało, małoletnio występujesz... Kochany Władku jeśli przyjdą na stół gawędy patryotyczne, tnij niepytając gorąco aby serca panów braci pozyskać. Byle głośno i śmiało zapewniam cię że łatwo zjednasz reputacyą. Garść słów im rzuć w oczy doborowych, myśli nie pytaj...
Druga rzecz, mój kochany Władku, o co bym cię prosił... to żebyś gry nie unikał.
Władek który zawsze radę przeciwną słyszał od matki i Dziada, odwrócił się zdziwiony, Szymbor śmiał się.
— Uszy cię nie mylą, rzekł — tak — radzę ci, nie unikaj gry... masz minę dziecka... przecież