Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

jące się z wzrokiem Serebrenki... Jakoś mu się to nie podobało, ręka zadrżała, zawahał się, ale niepewność ta trwała chwilę, rozwaga potępiła podejrzliwość zbyteczną. Wydobył waleta i miał nań postawić całą przegraną. — Quite ou double, gdy z za ramienia usłyszał głos:
— A na poczciwość, nigdym się nie spodziewał, żebyś ty tak śmiało i energicznie grać potrafił! Brawo!
Był to głos Dziadunia, straszny jak dźwięk trąby archanioła w dzień sądu ostatecznego. Zkąd się Dziadunio tu wziął, jak znalazł, było dla Władka nieodgadnioną tajemnicą, karta zadrżała mu w ręku, odwrócił się spodziewając groźne znaleść oblicza a spotkał wzrok łagodny, pełen współczucia, politowania i dobroci.
Dziadek uśmiechał się patrząc nań a widząc onieśmielonego, dodał:
— Widać żeś nowicyusz, mój chłopcze — ja dawno już nie grałem, ale... mógłbym ci coś poradzić.
Władkowi wyrazów zabrakło, wyciągnął tylko karty, z których Dziadek dwie wyjął — Serebrenko czekał na stawkę grzeczny ale widocznie pomięszany.