— No, to idzie.
— Więc, banco! chmurnie jakby z uczuciem zemsty rzekł Dziadek, stawiąc kartę ciemną.
W banku było około dwudziestu tysięcy... Kapitan otarł pot z czoła, ręka mu drżała, ale na jego palce patrzał Dziadek jak w tęczę, oczyma przed któremi najmniejszy ruch ukryć się nie zdołał.
W trzecim abcugu Dziadek odkrył asa i dał znak Władkowi, ażeby bank zagarnął, przytomni śmieli się i przyklaskiwali, chciano wypić zdrowie Dziadunia, Szymbor tylko stał zmięszany, hamując się, ale gniewny. Wiedział dobrze że gra się na tem skończy i Dziadek swojego jedynaka z tego piekła wywiezie.
Zbliżył się jednak grzecznie do Szambelana dziękując mu za niespodziany zaszczyt uczyniony jego domowi temi odwiedzinami, których sobie, jak mówił — przypisywać nie śmiał.
Dziadek się rozśmiał.
— Kłamać nie będę, rzekł, w istocie nie byłbym przyjechał moją smutną figurą zatruć acaństwu zabawy, gdyby nie pilny interes do sędziego o którym wiedziałem że tu jest... Przepraszam żem tak wpadł...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.