Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

nie potrafił. Słuchał, rozpytywał, ale trzymał się swego pierwszego sceptycyzmu. Poczciwemu Antosiowi paliła się głowa, pierś buhała; oznajmił wreście towarzyszowi że okoliczności zmuszą go rzucić uniwersytet berliński, a przejść dla kończenia medycyny do Szkoły Głównej, ażeby bliżej być nieuchronnych i zapewne niezbyt odległych już wypadków.
— Nie chcę naturalnie być wam ciężarem, dodał Antek, i spodziewam się o własnych siłach nauki ukończyć... Wyrob mi tylko kochany Władziu u Dziadka, aby tej zmiany za jakąś płochość nie poczytał i złego o mnie nie powziął wyobrażenia...
— Zrobię co każesz... odpowiedział mu Władek... ale gdybyś mi się dał namówić...
— Nie mogę...
W milczeniu uścisnąwszy się wyszli razem do tej która dla nich obu była zarówno matką...




Znowu parę tygodni upłynęło niepostrzeżenie i bez zmiany, gdy jednego dnia po obiedzie Dziadunio robiący siatkę w ganku postrzegł przybywającego Siekierkę. A że nie zwykł był prawie nigdy sam do Rajwoli przyjeżdżać, nieco się uląkł, bo od niejakiego czasu stał się trwożliwym i podrażnionym.