— Jak się masz! zawołał witając go zdaleka — a Władek?
— Władysław... Władysław od dwóch dni wyjechał — rzekł Antoś powoli...
— Jakto? znowu go w domu niema?
— Tak... wypadł mu jakiś interes... mówił nieśmiało Antoni wpatrując się w Dziadka jakby chciał się z niego dobadać czy wie co o wnuku...
Ale z twarzy starego prócz smutku i niepokoju nic nie wyczytał...
— Dobrze że choć ty, moje dziecko, o mnie pamiętasz — ozwał się po chwili Szambelan wracając do siatki... A jakże się ma Halina?
— Zdrowa...
— Tego poczciwego Władka nie poznaję prawie; co mu się to stało? zkąd go tak obcessowo porwała ta passya do polowania... te ciągłe absentacye...
Antek pomilczał chwilę jakby myśli zbierał.
— Gdyby nie to pytanie, rzekł, — nie śmiałbym się mięszać do tego co do mnie nie należy, ani przyjaciela zdradzać... ale zdradziłbym znowu was, opiekunowie moi, gdybym dłużej milczał...
Dziadek na te słowa siatkę rzuciwszy porwał się i stanął z załamanemi rękami.
— Nie trwoż się pan, ciągnął dalej Siekierka
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.