Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

skinęła na towarzysza aby z nią wyszedł na ganek... spowiedź była nieuchronną.
— Cóż to za kuzynek pański, spytała! Jak dziwnie oryginalny starowina! Przypomina razem wszystkich i nie wiem którego z naszych klassyków: Lessinga, Wielanda, Herdera? Rysy zdradzają w nim cale znakomitego, myślącego człowieka...
— Jest to blizki mój krewny, rzekł czerwieniąc się mimowoli Władek, mąż w istocie niepospolitego umysłu i wielkiego serca...
— Zaraz to wyczytałam z fizyognomii, odezwała się spoglądając ku salonowi — stary! dawne musi dzieje pamiętać i przestarzałym hołdować wyobrażeniom... Widzę że i z ojcem być musi dawniej znajomy...
— Tak się zdaje, rzekł Władek.
Słów jakoś mu brakło, choć fantazyą nadrabiać się starał, nie byłaby kobietą i fizyognomistką Iza, gdyby nie dorozumiała się po części jakie uczucie miotało duszą jej towarzysza. Zbliżyła się doń powoli i kładnąc mu rękę na dłoni... spytała go czule, głosem troskliwej siostry:
— Jesteś widocznie pomięszany? czybyś się czego obawiał? Mów mi pan szczerze... przecież nie jestem dziecko, należę do tych mężnych stot,