za miastem uliczce... Obszerny ogród ze staremi drzewy go otaczał. Od ulicy dwa stare rozłożyste kasztany aż do zbytku ocieniały budowę tę drewnianą, niewykwintną, dawnym trybem wzniesioną z ganeczkiem i wystawką. Parkan drewniany zczerniały oddzielał ją od drogi, a w nim podobna furtka wiodła przez małą uliczkę do stojących otworem drzwi przez które na przestrzał widać było w głębi ogród z lipami.
Zaledwie Władek furtkę otworzył i zabierał się do wnijścia, gdy naprzeciwko niemu wielkim pędem wybiegł duży, kudłaty pies czarny, wcale nie do pogardzenia i szczeknął, a szczeknąwszy burcząc siadł na ścieżce. Władek sądząc że tego cerbera potrafi przekonać łagodnemi wyrazy o czystości swoich zamiarów, odezwał się do niego i próbował zbliżyć, ale psisko najeżywszy szerść, gwałtownie zaczęło szczekać i zawyło. Nie było sposobu kroku dalej postąpić. Oglądał się już Władek na wsze strony, gdy z dworku wybiegła Hanna, postrzegła go, nie kryjąc radości swej uderzyła w dłonie i zawołała Nerona, który posłuszny ale mrucząc stanął w arjergardzie.
Obie ręce podało dziewczę Władkowi, z takiem uczuciem, weselem, uprzejmością że biedny poczciwy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.