Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

sia, rzekł Dziadek po chwili... Co to za dziwna, tajemnicza historya!
— Tak! dziwna dosyć... ale już dziś po latach tylu tajemnicy tej dochodzić trudno...
— Myślisz? rzekł Dziad — tego rodzaju krwawe zagadki niekiedy się i po upływie długiego przeciągu czasu rozjaśniają nagle. Co do mnie... dodał, nigdy nie przestałem szperać, myśleć, dochodzić i poszukiwać śladów...
— Ale bezskutecznie, rzekł Szymbor.
— Może nie tak zupełnie bezskutecznie jakby się wam zdawało?
— Doprawdy? spytał nieco ironicznie Szymbor.
— W istocie... Jużem wam mówił, że doktor, którego mam świadectwo, kulę z rany dobył, zachowuję też jego strzelbę na dowód żo ona z niej wyjść nie mogła. Kaliber jest wcale różny...
— I cóż z tego? spytał Szymbor...
— A oto teraz — rzekł patrząc w niego Dziadek, właśnie mi się udało... dostać inną strzelbę, która wedle wszystkiego prawdopodobieństwa na tem polowaniu była... i pasuje do kuli... doskonale... Chcesz się przekonać?
— Nie wierzę zupełnie — odparł obojętnie