płakała, musiano ją w końcu wydać za pana Floryana... Stary westchnął, teraz podwójnie wziął się do pracy, za zięcia i za siebie, musiał go strzedz, pilnować, kierować nim. Nic to nie pomagało wszakże, poczciwe człeczysko strzelało bąki co chwila, darli go wszyscy, rozchwytywano majątek, dobrzy przyjaciele ogrywali, wciągano go w nienajlepsze towarzystwa, bałamucono, miotano biedakiem.
Przez słabość rozpoczęty jakiś niepotrzebny romansik zakłócił spokój domowy, Floryan nie umiał się oprzeć intrygom, dał się uwikłać, a gdy żona ze strapienia śmiertelnie zachorowała, powrócił do niej za późno... Miała mu czas przebaczyć i wkrótce potem umarła.
Był to nowy, straszny cios dla ojca... Z małżeństwa pozostało dwoje dziatek, syn i córka, dziad wiedząc co je czeka, jeśli przy Floryanie zostaną, zaproponował mu oddanie ich... sobie na wychowanie... Ale przyjaciele pana Floryana widzieli w tem moralną krzywdę jego, namówili do oporu, poróżnili go z teściem. Wdowiec z dziećmi wyjechał do miasta... pod pozorem edukacyi, starzec pozostał na wsi. W Warszawie majątek coraz szybciej topnieć począł, a co gorzej, sam Floryan
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.