Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.

— Był Bóg — odparł starzec i zamilkł.
Na tem skończyła się rozmowa prowadzona z obu stron z wielkiem pomiarkowaniem... Szymbor spokojnie palił cygaro...
— Trzeba przyznać, odezwał się po chwili, że to nieszczęśliwa rodzina! Stanisławowi tak się marnie skończyło... a Władek najpoczciwsze w świecie chłopię, trzpiot i także trudno go będzie poprowadzić...
— O Władka ja się tak znów bardzo nie lękam... dodał Szambelan...
— A ja, co go kocham... trwożę się nie pomału. Władek ma tę gorączkę życia, z którą długie lata mu się nie wróżą... wyczerpie się... Niech Bóg uchowa nieszczęścia... ale w takim razie... jak żeby smutno było Dziaduniowi... samemu jednemu na świecie, my dzieci nie mamy...
— Wiesz waćpan co? gorąco zawował stary, zabolała mnie ta wasza groźba! dotknęliście okrutnie starego... ale gdyby Bóg chciał mnie ukarać tak srodze... może, możeby się znalazła rodzina... o której wy nie wiecie nawet...
— Zawsze nie tak bliska...
— A no! kto wie! są po świecie tajemnice...