Gromadka przyszłych wojowników tu się w tej ciszy zbierała, dopiero organizowała, zbroiła... Za główną kwaterę służyła nędzna chatynka leśnika, o jednej izbie bez okien, drzwi i podłogi... do koła na prędce sklecone szałasy, dla koni płócienne żłoby i w głębi improwizowana kuźnia w której osadzano kosy na świeżo wycięte młode drzewka... Tu i owdzie na ziemi leżeli ludzie spoczywając, czyszcząc broń, gotując węzełki lub rozprawiając o przyszłym boju... do którego rwały się serca gorętsze...
Większa część tego oddziału składała się z zamożnej szlachty, z młodzieży miejskiej, gdzieniegdzie siwy wąs napoleońskiego niedobitka, weterana z 1831 roku nadawał powagę i gderał na niesfornych... Ludzie dworscy pociągnięci przykładem panów, trochę wieśniaków dobrej woli ale zupełnej nieświadomości żołnierskiego zawodu, stanowili lik gromadki... Wszyscy mniej więcej rozumieli to że wieść regularnej wojny nie są wstanie, że ich zadaniem wpaść znienacka, niepokoić, urywać, unikać wstępnego boju... Teoryą tej partyzantki rozumiał każdy, ale jak mało kto domyślał się czem ona jest bez zapasów, bez kwater, bez opatrzenia, i bez świado-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.