Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/296

Ta strona została uwierzytelniona.

Zobaczywszy obóz, zsiadł, przywiązał konia do drzewa i rozpatrując się w prawo i w lewo szukał kogoś wśród nieznanych twarzy.
Nareszcie dostrzegł Władka.
— O! jest zguba! zawołał — a ja za tobą gonię...
— Cóż to jest? czy...
— Nic, nic... interessa sercowe, którym wuj służy. Chodźno na stronę, dodał...
Kiedy wychodzicie?
— Jutro w nocy zapewne...
— A ta noc?
— Przesiedziemy w obozie, brak kos, nie dostaje amunicyi...
— To się dobrze składa... Ztąd godzina drogi do Borkowiec — trzeba ci pojechać pożegnać się z Izą...
Władek spojrzał nań jakby wahając się...
— Ale ja właśnie, odezwał się powoli... niemiałem ochoty ani się zwierzać z wyprawą, ani ją zasmucać pożegnaniem... Da Pan Bóg że powrócę.
— I ja mam tę nadzieję — dodał Szymbor... ale panna wie o wszystkiem, imaginacya jej bujna inaczej niż jest, tę wojnę przedstawia... gniewa się żeś nie miał w niej zaufania... Ja przez litość przybyłem cię zabrać...