Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ja już do siebie nie należę — zawołał Władek.
— Któż dowodzi?
Władek wskazał ręką pułkownika w progu chatki...
— A! pułkownik!! pułkownik! toż przecie stary, dobry mój znajomy, ja ci natychmiast urlop wyrobię.
Władek chciał go wstrzymać — ale Szymbor już witał pułkownika i coś mu szeptał do ucha. Stary ręką tylko strzepnął słowa prawie nie mówiąc. — Miało to znaczyć — niech sobie jedzie.
Skłonili się, Władek poszedł po konia, dwa słowa rzucił w ucho zamyślonemu Antkowi... skoczył na siodło i dwaj jeźdźcy podążyli drożyną w głąb lasu.
Ledwie znikli z oczów, gdy ze strony przeciwnej na mniejszej ścieżynce po za łączką, ukazało się dwóch jeźdźców, ale tak oryginalnych że ci co ich ujrzeli nie wzięli ani na chwilę za powstańców, od razu w nich domyślili się gości. Antek, od którego widać ich było, zerwał się na nogi, ręce załamał i stanął osłupiały...
Na ciężkim, siwym, opasłym koniu jechał mały człowieczek, w czapeczce z daszkiem sowitym...