— Że się ja wam na nic nie przydam to wiem, rzekł cicho — ale że mnie się zda być z wami, to też pewna. Zaklinam was, pułkowniku, choćbyście się dla miłości mojej narazić na śmiech mieli — przyjmijcie starego... Nie pomogę ale nie zaszkodzę... Bogiem a prawdą, nie mogę prawnuka wstrzymywać od obowiązku, a czuwać nad nim muszę... Pozwólcie mi iść za nim... Umarłbym z niepokoju w domu.
Pułkownikowi żal się zrobiło starego, ścisnął jego rękę...
— Ja sam nad nim czuwać będę...
— A ja... ja? zapytał Dziad...
— Ale ja pana nie puszczę! pan z nami dwóch dni nie wytrzymasz.
— Zobaczycie — rzekł Dziadunio... Chyba mnie wypędzicie, inaczej ztąd się nie ruszę.
— Mój drogi Szambelanie...
Dziadek uścisnął pułkownika.
— Mój najdroższy pułkowniku, quod dixi — dixi, masz oto kamień u nogi... Jadę z wami...
Pułkownik był zmięszany, zakłopotany nad wyraz wszelki — nie wiedział co począć... nie stawało mu argumentów. Dziadek tymczasem skinął
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/300
Ta strona została uwierzytelniona.