nięcia się i służby w oddziale po prostu wydała się Władkowi śmieszną.
Wszystko jeszcze spało, prócz drzemiących straży gdy Władek wrócił, Dziadunio nawykły do rannego wstawania przebudził się na szelest daleki... wstał zaraz i domyśliwszy powrotu Władka, stanął przed szałasem już ubrany.
— A no! przecie wróciłeś dezerterze, zawołał — chodź no, chodź... musiemy pogadać z sobą...
Chłopak trochę zmięszany pośpieszył uściskać Dziadunia...
— Gdybym mógł to bym się już gniewał na waszeci — począł stary... wyrwałeś mi się w sekrecie, bez opowiedzenia jak gdybym ja ci bronił iść! Jakież ty masz o mnie wyobrażenie! Żal mi ciebie tak że życie bym za twoje dał, moje się już na niewiele przydało... z twego jeszcze coś być może... No — ale mimo to nie wstrzymywałbym od tego porywu uczciwego. — Dziękuję ci owszem iż hańby imieniowi nie uczynisz... Idź... a dla wszelkiego bezpieczeństwa ja ze Szczepanem za tobą...
— Mój kochany Dziadunio... to po prostu niemożliwem jest... śmiesznem, jeźli mi tak wolno powiedzieć.
— Wielka miłość nigdy śmieszną nie jest — odparł Dziad — pójdę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.