Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/311

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie pójdziesz — zawołał przyklękując Władek i ściskając go za nogi, nie pójdziesz bo ja cię zaklnę... bo ja cię ubłagam, a jeźli mnie nie posłuchasz, to dla ocalenia ciebie zrobię to czegobym dla nikogo w świecie nie uczynił — wrócę i dam się ogłosić za tchórza i smarkacza...
Władek wyrzekł to tak energicznie iż stary tylko spojrzał nań mrucząc...
Nie odpowiedział już nic.
— Kiedy wychodzicie, spytał stary...
— Albo dziś w nocy lub jutro nad ranem, a Dziadunio jeźli mnie kocha powróci zaraz do domu i na mnie tam czekać będzie...
— Aha! aha! rzekł stary który nagle zamilkł i zdawał się na wszystko przystawać... no! tak! dobrze... dobrze... Wrócę...
Władek zdziwiony był nagłą zmianą i złagodnieniem starego, ale cóż miał począć, pocałował go w ręce... Dziadek ściskał głowę jego i płakał...
Obóz się rozbudzał i pułkownik wstał, gdy pożegnawszy go w kilku słowach jakoś tajemniczo, Szambelan w swoim płaszczu hiszpańskim siadł na koń wraz ze Szczepanem i przeprowadzony przez Antka i Władzia powoli nic nie mówiąc pociągnął ku domowi.