Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/313

Ta strona została uwierzytelniona.

Przednie straże pierwszego dnia nie natrafiły nigdzie na Moskali, ani nawet na wiadomość o nich, spotykani ludzie albo nie wiedzieli o nich, lub mówić się obawiali. Pod wieczór dnia pierwszego trafił się na skraju lasu szlachecki dwór i wioska... Wysłano ochotników na zwiady... We dworze siedział stary szlachcic sam jeden z rodziną z kobiet i dzieci składającą się. Gdy zasłyszał o garstce Wielkopolanów przychodzących braciom w pomoc, łzy mu się potoczyły po wąsach — był to też żołnierz z 1831 r. gotów był śpichrze, śpiżarnie i wszystko co miał otworem dla nich postawić... Spytano o Moskali... nic nie wiedział. Na wsi widziano wprawdzie przed kilku dniami kilku kozaków, którzy darmo się napiwszy, wydarłszy owsa i drobiu trochę, znikli potem bez śladu... Arendarz który świeżo powrócił z miasteczka powiadał że się ich dużo kręciło po drogach, że oddziały wysyłać miano, ale pobliżu o żadnym nie wiedział. Śmiało więc na łączce pod dworem rozłożyli się ochotnicy... Szeregowcom dostarczono i strawy i piwa i wódki a paniczów co było gospodarz przyszedł sam ze staropolską gościnnością do stołu na dwór zaprosić. Wszystko się też tam prawie pociągnęło... Antek tylko pozostał... nie smakowały mu te wczasy, miał