Szło tylko o to czy część oddziału z lasu potrafi nadążyć za nim, i nie zostanie odciętą...
Pułkownik na wszelki wypadek chciał wysłać rozkaz do dowodzącego aby w razie niemożności cofał się lasami nie wystawiając ludzi na próżne niebezpieczeństwo.
Na widok przybywającego posiłku Moskale z napastowanych zmienili się nagle w napastujących... Część piechoty rzuciła się za cofającemi.
W tej chwili właśnie Władek który miał dzielnego swojego konia odkomenderowany z rozkazem rzucił się polem na oślep ku laskowi. Ledwie się od swoich paręset kroków oddalił, z za płotów wioski grad kul się za nim posypał... Świsnęły do koła... i koń się zwinął pod nim... padł. Władek nie czując się rannym wyskoczył z siodła, zagrzany walką chciał śpieszno dopełnić zlecenia, ale zrobiwszy kilka kroków chwycił się za nogę, jakby nagle zdrętwiała... Spojrzał na nię... krew lała się strugą... Pochwycił chustkę aby ranę zawiązać, gdy w oczach mu się zaćmiło i upadł.
Ostatniem wrażeniem które pamiętał było pchnięcie w piersi bagnetu... przykuwającego go do ziemi... Zaszumiało... ziemia się zatrzęsła i ciemności go otoczyły...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/318
Ta strona została uwierzytelniona.