Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/323

Ta strona została uwierzytelniona.

prawiono wóz z wieśniakiem do obozu, Antek został przy towarzyszu... dopóki by z Kalisza nie przywieziono lekarza do którego natychmiast w czwał wyprawiono konnego...
Badano życia... Władek oddychał...
Złamany znużeniem... prawie bezprzytomny, biedny Antek usiadł w głowach łoża, zamyślił i sam nie wiedział jak go żelazny sen zmorzył...
Zdawało mu się, że się ledwie zdrzemnął, gdy otwierając oczy ujrzał biały dzień... a przy łóżku jak posąg bladego, z oczyma wlepionemi w twarz Władka pożółkłą i niemal trupią — Dziadunia.
Starzec nie miał siły ani płakać, ani wymówić wyrazu, ani się pytać wszedł znać i wryty, skostniały, odrętwiony bólem stanął...
Antek na widok jego zerwał się i zachwiał bo się na nogach utrzymać nie mógł... musiał się pochwycić za poręcz krzesła.
Dziad ani spojrzał na niego... nie przemówił... śmiertelna bladość okrywała twarz zmarszczoną, tylko usta drżały konwulsyjnie.
Wiek trwało to okropne milczenie... wtem żywym krokiem wszedł stary lekarz... nie witając nikogo, zrzucił z siebie odzież, dobył skrzynkę z narzędziami.