Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/324

Ta strona została uwierzytelniona.

Antek zbliżył się chcąc kilku słowy go objaśnić... ale nie było czasu na rozmowę...
Dziadunio usunął się nieco i padł w krzesło... teraz dopiero mógł się rozpłakać, jęknął i z piersi buchnęła boleść tłumiona... zakrył oczy biedny...
Wyprowadzono go nieprzytomnego... Lekarz odsłonił rany... amputacya nogi była koniecznością...




W tydzień potem... w małym dworku p. Jana Nagurskiego tak jakoś umiano utaić chorego, że przyjmowani kozacy na dole cały dzień tam bawiąc, wcale się go nie domyślili...
Władek choć z przebitą piersią i bez nogi, miał się lepiej, a od łoża jego na krok nie oddalał się Dziadunio... Przebywszy pierwszą chwilę która starca zabić mogła piorunową boleścią swoją, odzyskał przytomność, energią... zimną krew i wiarę w miłosierdzie Boże... Władek mógł być ocalony...
Pomimo najtroskliwszego tajenia i wypadku tego i miejsca jego pobytu, w Kaliszu zaraz nazajutrz wiedziano o nieszczęściu, które Zegrzdów spotkało...
Wieczorem nieświadomy stosunków które ich łączyły, zaniósł wieść o tem do dworku Beniowskiego